Już trzeci sezon z rzędu okres między Świętami Bożego Narodzenia, a Sylwestrem poświęcam na rozliczenie się z samym sobą. Na przekartkowanie kalendarza, przebrnięcie przez listę projektów w Microsoft To-do (wcześniej w Nozbe) i odpowiedzenie sobie na pytanie czy Artur Rakowski w tym roku zrobił wszystko co w jego mocy, by czuć się spełnionym i szczęśliwym.
Pewnie stwierdzisz, że trochę się zagapiłem. Że znakomita większość blogosfery już dawno opublikowała wpis podsumowujący 2019 rok, że hashtag #bestnine2019 przepadł już gdzieś w potoku zdjęć na Instagramie.
Nie nie zagapiłem się. Ten wpis świadomie publikuję dopiero teraz – na początku 2020 roku, nowej dekady. A to dlatego, że pierwszy raz postanowiłem przez całe święta być zupełnie offline, odciętym od cukierkowych zdjęć przy choince czy sztampowych łańcuszków z życzeniami. Ten czas chciałem poświecić w 100% rodzinie, zwłaszcza, że 2 ostatnie tygodnie grdnia były szczególne, bo spędzone z nowym członkiem naszej gromadki. Rownież dlatego te podsumowanie przebiegało trochę trudniej, bo przeplatane było prozaicznymi, ojcowskimi obowiązkami. Czasami udawało mi się odetchnąć z kalendarzem w ręku dopiero, gdy cała trójka smacznie sobie spała.
Efektem tych podsumwowań za chwilę podzielę się z Tobą w kolejnych akapitach. Chcę jednak stanać trochę w opozycji do wyidelizowanego pojęcia sukcesu w Internecie i podzielić się również tym co mniej lub bardziej mi nie wyszło. W tym roku dotarło do mnie, że porażka może być czymś pozytywnym, że jest częścią procesu i bez kilku małych kroków do tyłu, nie da rady ruszyć z impetem do przodu.
Nie poniosłem porażki. Po prostu odkryłem 10.000 błędnych rozwiązań. Thomas Edison
Myślałem, że przyjście na świat kolejnego dziecka nie będzie już dla mnie tak ekscytujące. Przecież uczestniczyłem już w porodzie mojego starszego syna Amadeusza. Po drugie piszę po męsku o zdrowiu dzieci i obsługuję codziennie w aptece sporą grupę małych pacjentów – więc cud narodzin powinien mi trochę spowszednieć.
Ale nie! Było zupełnie odwrotnie. Dzięki temu, że zniknęła niepewność i dreszczyk emocji, który towarzyszył mi na porodówce za pierwszym razem, mogłem doświadczać zupełnie czegoś innego. Było zdecydowane więcej intymności, wzruszenia, radości i łez szczęśliwego faceta. Wtedy 20 października przed południem świat na chwilę się zatrzymał.’
Czytaj również: Projekt produktywność- recenzja
Cały ubiegły rok i większość moich czasowych zasobów poświeciłem dużemu, prywatnemu przedsięwzięciu, którym nie dzieliłem się dotychczas w sieci. Nie dlatego, że mam jakieś tajemnice przed Tobą i chcę coś ukryć. To, że nie piszę otwarcie czego dotyczyło to przedsięwzięcie jest podyktowane raczej brakiem czasu. Bo gdybym chciał podzielić się 2x w tygodniu relacjami z jego przebiegu – spokojnie mógłby powstać oddzielny blog na ten temat. Zresztą wyzwanie, które sam sobie włożyłem na garba było dosyć specyficzne – z jednej strony doprowadzało mnie do szaleństwa i nieprzespanych nocy, a z drugiej powodowało, że pękałem z dumy. Teraz jestem bliżej, niż dalej – ale im koniec tego zadania widać na horyzoncie, tym bardziej ten czas odcinania kuponów się dłuży.
Jeszcze 2 czy 3 lata temu ta liczba nie byłaby raczej dla mnie powodem do dumy. Istnieją blogi, które po 2 latach działalności “wykręcają” lepsze statystyki, a media społecznościowe ich twórców aż gotują się od lajków, komentarzy i zaangażowania. Odkąd zostałem ojcem i hierarchia codziennych priorytetów wywróciła się do góry nogami przestałem się porównywać z innymi. Przecież każdy żyje w zupełnie innych okolicznościach. Są tacy internetowi twórcy, którego partner dużo zarabia, a oni sami mogą pozwolić sobie na poświęcenie pełnego etatu na rozwój bloga.
Jeszcze inni nie mają dzieci, albo je mają, ale chętnie korzystają z pomocy dziadków, niań czy przyjaciół, więc mogą poświecić więcej czasu na tworzenie niż ja – często piszący po nocach, w weekendy , a w zasadzie w każdej wolnej chwili. Dlatego w moim przypadku 150 000 wejść na bloga w ciągu roku to ogromny sukces. Boże! – 150k to tyle ilu mieszkańców ma moja Zielona Góra. Liczba, którą trudno mi sobie wyobrazić. Cóż – po ludzku dziękuję za to, że ktoś mnie czyta, komentuje i inspiruje się do zmian w obszarze zdrowia swoich dzieci.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Na długo przed tym jak powstał ten blog (Boże to aż 10 lat!) moim głównym zajęciem poza pracą w aptece było publikowanie artykułów w prasie specjalistycznej przeznaczonych dla lekarzy i farmaceutów. Robiłem to głównie dlatego, by zmusić siebie do dalszego aktualizowania swojej wiedzy. Tak, tak – farmaceuci muszą dokształcać się całe życie, a w poprzednim życiu byłem typowym leniem 😉
Z czasem dodatkowe zajęcie nie wiadomo kiedy stało się drugim etatem i kolejnym źródłem dochodu. W tym roku nadal kontynuowałem tą działalność, a moje publikacje pojawiały się najczęściej w Forum Pediatrii Praktycznej kierowanej do pediatrów, mocno żywieniowym Food Forum, Kwartalniku Zielarskim Panacea oraz typowo farmaceutycznych Magazynie Aptekarskim i Recepta.pl. W tym roku nic się nie zmieni nadal będę zarabiać na życie głównie z pisania. Niedawno policzyłem, że codziennie przez większą część roku piszę 17-20 tys. znaków bez spacji (4-5 stron A4!). Chyba czas na jakąś książkę lub ebooka 😉
Czytaj również: Filozofia Kaizen, czyli mały krok, a wielkie efekty
W 2018 roku za sprawą zabawnego zakładu z przyjacielem zrzuciłem w 3 miesiące 15kg. O ile wtedy traktowałem to w kategoriach sukcesu, to teraz w 2020 roku zrozumiałem, że tak szybkie zrzucanie wagi może i sprawia frajdę, ale w moim przypadku zupełnie się nie sprawdza. Kiedy odbijałem się od dna (171cm i 90kg wagi) zszedłem na 75kg, tylko po to, by zaraz na początku 2019 odbić z powrotem na 83-84 kg. Klasyczny efekt jojo napędzany fałszywym przekonaniem, że skoro zrzuciłem już 15kg – to mogę wszystko i jestem superhero! W drugiej połowie 2019 roku zabrałem się za siebie i udało mi się znowu zejść do poziomu 75-76kg. Dlatego w 2020 roku mam zamiar utrzymać tą wagę albo delikatnie zejść jeszcze do 70, bo to waga, w której najepiej się czułem 😉
Ten cel był niejako wektorem mojego wagowego przedsięwzięcia. Z powodu braku czasu (ojciec, właściciel firmy, czynny farmaceuta i bloger) nie miałem możliwości, by pozwolić sobie na regularne bieganie (do którego tak bardzo chciałem wrócić) czy ulubiony spinning na siłowni. Nie złożyłem jednak broni i po przeczytaniu Kaizen postanowiłem zwiększać swoją codzienną aktywność w inny sposób. Zacząłem chodzić na piechotę – do pracy, do pobliskiego marketu, wyprowadzałem codziennie psa na godzinny spacer. W efekcie z haniebnych 2000 kroków dziennie zrobiło się 12 tysięcy! Duża w tym zasługa mojej żony i nasze wspólne zamiłowanie do leśnych wojaży.
Czasem zastanawiam się dlaczego akurat stałem się farmaceutą, dlaczego prowadzę bloga, którym pomagam innym podejmować mądre, zdrowotne decyzje i wreszcie dlaczego działam jako wolontariusz. I choć oczywiście wiem, że był to splot mniej lub bardziej zamierzonych decyzji, to sięgam z tym pytaniem głębiej i głębiej. Za każdym razem odpowiedź sprowadza się do jednego – lubię kontakt z ludźmi i czuję ogromną satysfakcję z nawet najmniejszej formy pomocy drugiej osobie. Dlatego w tym roku czynnie pomagałem Fundacji Centrum Rodziny w Zielonej Górze prowadząc warsztaty dla przyszłych i świeżo upieczonych mam. Poznałem wiele fascynujących ludzi, z niektórymi udało mi się nawiązać bliższe relacje i było to dla mnie bardzo budujące.
W tym roku nasz urlopowy wybór padł na Bałtyk. Zawsze chciałem zobaczyć zamarznięte morze – dlatego wybraliśmy się w lutym do Ustronia Morskiego. I choć pogoda zrujnowała to moje małe marzenie – to klimat zimowego pobytu nad Bałtykiem był niepowtarzalny. Puste plaże, silny wiatr, groźne fale i co najważniejsze święty spokój – bez kramików, tłoku na promenadzie i parawaningu. To właśnie wtedy zrodził się pomysł na napisanie wpisu o hartowaniu dzieci nad morzem.
Nad morze (tym razem do Kołobrzegu) trafiliśmy ponownie w sierpniu. Ale i tym razem nie daliśmy się komercji i nadmorskiej tandecie. W środku sezonu udało nam się znaleźć swoje miejsce – ogromne połacie pustej i dzikiej plaży. Chcieć = móc!
Blog ładnie się rozwija – pomimo przeszkód w codzienności staram się regularnie publikować. Jak widać moje starania zostały dostrzeżone – bo zaczęły się pojawiać pierwsze komercyjne propozycje współpracy. Ba! Tych propozycji zaczęło spływać bardzo dużo – do tego stopnia, że musiałem zacząć oddzielać ziarna od plew. Dlatego stworzyłem pewnego rodzaju wewnętrzny kodeks na którym opierałem swoje decyzję co do tego czy nawiązywać tą współpracę czy nie. Dzięki temu nauczyłem się mówić NIE i odmawiać firmom, które liczyły na hurra-pozytywne opinie na temat ich sprzętów w zamian za śmieszną kasę.
Powiedziałem sobie, że największą wartością jest obiektywizm i merytoryka mojego bloga i nie zamierzam tego zaprzepaszczać pokrętnymi umowami z firmami. Partnerów do współpracy dobierałem więc bardzo skrupulatnie, a moim pierwszym warunkiem było niewtrącanie się do treści moich wpisów. Na takich fundamentach zrodziły się współprace z producentem świetnego aspiratora Nosiboo Pro, dziewczynami z Helpy, które tworzą najzdrowsze kaszki w Polsce i ostatnio z firmą Sanity – polskim producentem sprzętów medycznych.
Czytaj również: Fenomen poranka, czyli..
Firmę miałem założyć na początku 2019 roku – jeśli nie w styczniu, to na pewno w I kwartale. Tymczasem działalność zarejestrowałem dopiero 15 listopada. Można rzec, że lepiej późno niż wcale i raczej założenie Amauri Media powinieniem rozpatrywać przez pryzmat sukcesu. Jednak wiem jak bardzo ta sprawa zaprzątała moje myśli, jakie miałem wyrzuty sumienia z miesiąca na miesiąc odwlekając założenie swojego biznesu. To zdecydowanie nie było korzystne dla mojego dobrostanu.
To chyba największa moja porażka w Starym Roku. Boli tym bardziej, że bardzo lubię taką formę przekazywania swojej wiedzy innym ludziom, a kontakt z nimi mnie napędza. To, że nie pojawiłem się jako prelegent na żadnej z konferencji nie wynikało z mojej opieszałości czy braku propozycji. Propozycje owszem były, ale jak to mówią człowiek planuje, Pan Bóg rujnuje. Dwa weekendy, które wstępnie były dogadane przeze mnie z organizatorami eventu musiałem odpuścić, bo spędziłem je na witaniu mojego syna na świecie.
Oj i to bardzo. Nie dlatego, że nie lubię tego medium. Jest właśnie świetne, dużo lepsze od Facebooka, ale cholernie absorbujące. I z tego powodu w tym roku na moim instragramowym koncie działo się nie tyle, ile bym oczekiwał. Zabrakło mi na nie zwyczajnie czasu.
https://www.instagram.com/p/BvxQc_DgGIj/
Jak widać na rzeczy, które naprawdę lubię robić zabrakło w tym roku trochę czasu. Do takich zajęć należy również pisanie newslettera. Niektórzy traktują newsletter jako spamowanie skrzynki, ale dla mnie jest to bardzo bezpośrednia i osobista forma kontaktu z Czytelnikiem. W tym roku będę stawiał zdecydowanie na ten sposób komunikowania się ze światem.
Wstyd i hańba. W 2016 roku przebiegłem 10km podczas Biegu Niepodległości. Potem przyszedł sprawdzian na dłuższym dystansie – zrobiliśmy razem z Auri swój własny półmaraton wokół dwóch jezior łagowskich. W 2018 roku znowu pobiegłem dychę – tym razem w Żaganiu podczas Crossu o Puchar Wielkiej Ucieczki. W 2019 roku znowu zacząłem przygodę z bieganiem od nowa – bardziej na luzie i rekreacyjnie. Przez 3 miesiące 2-3x w tygodniu robiłem sobie przebieżki i interwały na dystansie 5-10km. Stawiałem tu raczej na regularność. I w II kwartale coś pękło. Spiętrzyło się mnóstwo spraw i zawiesiłem buty do biegania na kołku. Głupio mi strasznie.
Cóż…dziękuję Ci, że byłeś ze mną w czasie tego noworocznego rachunku sumienia.
Dziękuję Ci również za to, że zdarza Ci się zajrzeć do mnie od czasu do czasu.
Pamiętaj, że za tym blogiem kryje się człowiek – i na luzie możesz do mnie napisać. Mail znajdziesz w zakładce Kontakt.
Trzymaj się w tym Nowym 2020 Roku!
Artur