Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje – mawiała moja mama. Większą część nastoletniego życia starałem się wygramolić z ciepłego, byle jak pościelonego, miękkiego łóżka. Trudno mi było zrozumieć to powiedzonko, zwłaszcza, że szósta na budziku oznaczała dla mnie środek nocy, a nie jakiś tam fenomen poranka 😉
Złe nawyki zabrałem potem ze sobą do liceum i wreszcie na studia, gdzie poranek służył raczej do tego, by położyć się spać po całonocnym kuciu do egzaminu lub nocnych eskapadach po Wrocławiu. Myślałem, że zmieni się to, gdy zacznę prawdziwie dorosłe życie – wiecie takie z żoną, psem i normalną robotą. Ale zmianowa praca w aptece tylko utrwaliła we mnie tego leniwego i wiecznie zaspanego Artura.
Uwielbiałem wtedy popołudniowe zmiany. Pracę zaczynałem zazwyczaj między 11stą a 13stą, więc pobudka o 10.00 to było coś extra. Szybki prysznic, śniadanie i mogłem popędzić ratować świat w aptecznym okienku przez następne 12 godzin.
Pierwsze udane próby zmiany mnie z sowy na porannego ptaszka były zasługą 8-tygodniowej białej kulki, którą trzeba było wyprowadzić przed pracą na spacer. Nawet wtedy , gdy po twarzy smagał zimny wiatr zmieszany z mżawką i śniegiem.
To wtedy też zaczynałem dostrzegać pierwsze plusy wcześniejszego wstawania – czerpałem radość z porannego przemycia twarzy, znacznie rzadziej się spóźniałem, a codzienne wyprowadzanie psa pozwoliło obserwować piękne wschody słońca – nawet przez pół zamknięte oczy.
Jeszcze, gdy był zahibernowany w brzuchu mamy zacząłem martwić się tym co czeka mnie po jego narodzinach. Jak pogodzę pracę w aptece z pisaniem artykułów do branżówek, obowiązkami rodzinnymi i opieką nad synem.
To wtedy zacząłem interesować się produktywnością, lepszym zarządzaniem sobą w czasie, planowaniem itp. itd. Przeczytałem tuzin książek na ten temat i z każdej czerpałem po kilka nawyków, które stopniowo wdrażałem w życiu. Prawdziwe piętno odcisnęła jedna na mnie książka Hala Elroda, której dwa anglojęzyczne słowa tytułu Miracle morning od samego czytania poprawiają samopoczucie. Fajnie na temat książki pisał Dominik Juszczyk.
Fenomen poranka to przewodnik dla wszystkich, bez wyjątku! Ale najwięcej wycisną z tej książki:
Czytaj również: Projekt Produktywność- recenzja
Czytaj również: Filozofia Kaizen, czyli mały krok, ale wielkie efekty.
Za każdym razem, gdy robisz rzecz łatwą, a nie słuszną, kształtujesz swoją tożsamość i stajesz się typem człowieka, który robi to, co jest łatwe zamiast tego, co jest słuszne.
Do tej pory wydawało mi się, że jestem wiecznie zajęty. Robiłem całą masę spraw pilnych – opłacałem rachunki, robiłem zakupy, ogarniałem dom, pisałem na kolanie artykuł dla agencji. Dzięki Fenomenowi poranka zrozumiałem, że bycie zajętym, nie oznacza bycie produktywnym. Często takie bzdurne sprawy, które oczywiście należało zrobić zabierały czas, który mogłem poświęcić na coś naprawdę ważnego. Zmieniłem to i zacząłem w pierwszej kolejności robić coś dla siebie. Najpierw rzeczy ważne, a dopiero na końcu zabierałem się za rzeczy pilne. Opłacało się!
Bądź wdzięczny za wszystko, co masz, akceptuj to, czego nie masz, i z ochotą stwarzaj to, czego pragniesz.
Pamiętam dzień, gdy pojechałem do zaprzyjaźnionego mechanika, by oddać do naprawy mojego 15-letniego, naprawdę wysłużonego fiata. Przy okazji z błyskiem w oczach pochwaliłem się panu Piotrowi, że wczoraj odebrałem z salonu moją, nowiutką, perłową Toyotę z wypasionym wyposażeniem. Pan Piotr spojrzał na ekran mojego smartfona i beznamiętnie odparł:– No fajna! Widzę, że się Pan cieszy…ale w zasadzie to nic się nie zmieni. Dalej będzie pan wyjeżdżał z punktu A, a wysiadał w punkcie B.Wtedy jeszcze nie rozumiałem tych słów. Ale dotarły one do mnie dopiero wtedy, gdy mając do dyspozycji dwa auta, wychodząc z domu zawsze chwytałem za klucze od starej, poczciwej, srebrnej błyskawicy…