Po publikacji ostatniego wpisu o tym czy warto mieć w domu podgrzewacz do chusteczek na moim fanpage wybuchła gorąca dyskusja na temat zasadności posiadania takiego gadżetu. Przyznam uczciwie, że mało było ochów i achów, za to całkiem sporo słów krytyki.
Najczęściej padały słowa, że:
Starałem się polemizować z tymi komentarzami i pokazywać nieco inną perspektywę korzyści z zakupu tego rodzaju produktów. Starałem się pokazać, że bycie wygodnym to nie zawsze jest równoznaczne z rozrzutnością, że większość z nas wszystko przelicza na pieniądze, a prawdziwą walutą rodzica XXI wieku jest czas i energia, wreszcie, że czasem w dobrej wierze “oszczędzamy” na dzieciach, a sami zasypujemy się różnymi gadżetami.
Dzisiaj jednak postanowiłem włożyć jeszcze bardziej kij w mrowisko i pokazać Wam niecodzienne gadżety, o których większość z nas nie ma pojęcia, że istnieją (do niedawna łącznie ze mną!) i często nie dajemy im szansy, nawet nie próbując się z nimi zapoznać. Z własnego doświadczenia wiem, że w ten sposób omija nas okazja ułatwienia sobie życia.
Co dla Was przygotowałem?
Robot kuchenny dla dziecka?!
No to jest chyba szczyt próżności. To nie można dziecku tak po prostu ugotować obiad, dać zjeść? Czy potrzebny jest do tego specjalny robot?!
W pierwszej chwili każdy powie, że to kolejny grat w kuchennej szafce. Ale chciałbym, żebyś spojrzał na ten gadżet z zupełnie innej perspektywy. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że przygotowanie zdrowych i wartościowych posiłków w dzisiejszym zwariowanym świecie jest nie lada wysiłkiem.
To nie są czasy naszych mam i babć, kiedy to żona czy mama zajmowały się domem od świtu do zmierzchu, były cały czas przy rodzinie, a ich cała uwaga była skupiona na potrzebach rodziny. Dziś jest zupełnie inaczej codzienna logistyka w rodzinie z dwójką małych dzieci, z rodzicami pracującymi w systemie zmianowym jest często karkołomnym zadaniem.
Nie każdy ma komfort posiadania pomocnej babci czy niani, która w razie czego przyniesie coś (i do tego zdrowego!) na obiad albo przypilnuje dzieciaki, żeby tato czy mama przygotował coś dobrego do zjedzenia. Często przecież jest tak, że wracając do domu z przedszkola mamy dosłownie chwilkę, żeby dać coś dzieciakom zjeść, bo zaraz trzeba montować dzieciaki do fotelików i lecieć na trening do szkółki piłkarskiej, na robotykę czy judo. Takie mamy zwariowane czasy.
Dlatego taki robot kuchenny, który w krótkim czasie bez stania przy garach, pilnowania czy warzywa są miękkie potrafił ugotować na parze kalafior, brokuł czy marchewkę dla mnie był i jest zbawieniem. Rozrzutnością byłby zakup takiego sprzętu w sytuacji, gdybym wracał po ośmiu godzinach z pracy, odpalał ulubionego pilsa i włączał Eleven Sports. Bo przecież dysponowałbym czasem, żeby stanąć w kuchni i ugotować coś dzieciom.
Pojawi się zaraz zarzut, to dlaczego nie kupić parowaru dla całej rodziny?
A no dlatego, że my bardzo rzadko albo wcale nie gotujemy na parze pomimo tego, że to jest ultra zdrowe. Ja osobiście nie lubię warzyw gotowanych na parze, może ktoś lubi niczym nie zmącony smak pojedynczego warzywa, ale dla mnie jest to zbyt jałowe.
Dzieci jednak szczególnie małe i na początku rozszerzania diety nie są tak uprzedzone i przesiagnięte autosugestią jak dorośli i jeśli wyrobimy w nich nawyk jedzenia warzyw gotowanych na parze – to będa je jeść. I nasze dzieci jedzą. Dlatego w naszym przypadku oceniając korzyść z zakupu do ryzyka nieprzydatności wypada na korzyść małego parowaru Kindaj Cookby (w zasadzie to robot kuchenny, bo jeszcze umie miksować).
Robot kuchenny Kindaj Cookby można kupić na oficjalnej stronie marki Kindaj >>TUTAJ<< i tam też zobaczycie jego cenę!
Więcej informacji możecie zdobyć też na stronie produktu Kindaj Cookby (<— KLIKNIJ)
I znowu wydawać, by się mogło, że to kolejny gadżet jak ja to nazywam z du…(z miejsca, gdzie słońce nie dochodzi). No bo tak:
Za chwilę atak przypuszczą przeciwnicy białego szumu. Że jak to? Biały szum? Że ponoć źle wpływa na układ nerwowy dziecka. Momencik. Momencik – dajcie mi się wykazać.
Niedawno przeprowadziłem się z 30m2 kawalerki do 160 metrowego domu. Jeszcze rok temu pokój w kawalerce był jadalnią, salonem, sypialnią, wózkarnią (kto wychował się w betonowej dżungli, wie o czym mówię) i moim biurem. Kiedy teraz dzieciaki mają swoje pokoje, mam swoje biuro, a wózki zagracają garaż trudno sobie wyobrazić jak my funkcjonowaliśmy wcześniej?! Ale wtedy człowiek w ogólnie nie zdawał sobie sprawy z tych niedogodności. Dlaczego?
Bo człowiek ma ultra-rozwinięte zdolności adaptacyjne – czyli takie, które pozwalają przystosować się do każdych warunków. A jeśli do tego ma jeszcze jasno określony cel (odsyłam do logoterapii Viktora Frankla), to w ogóle nie zważa na przeszkody.
Pamietam jak dziś wieczory, gdy przez 1,5 godziny wytrząsałem Amadeo na rękach przy akompaniamencie wysłużonego okapu marki Amica, na przemian wtórując “Nie płacz Ewka” Perfectu i “Kiedy ranne wstają zorze” (właśnie wygooglałem, że autorem jest Stanisław Moniuszko!). I myślałem, że tak trzeba, że głebokość snu Amadeo jest wprost proporcjonalna do poziomu omdlenia mojego ramienia. I że kiedyś to minie.
I pewnego dnia (nie pamiętam z jakiej okazji) dostaliśmy w prezencie lampkę nocną z funkcją białego szumu (innej firmy niż Kindaj).
Ten świecący kawałek plastiku z Chin odmienił moje życie. Naprawdę!
Często było tak, że zaśnięciu Amadeo chciałem pracować przy komputerze – ale musiałem robić to po ciemku, nadal słuchając szumu okapu, w efekcie czego zasypiałem przy biurku. Potem przeniosłem swoje biuro do kibelka i zgarbiony na tronie napisałem wiele z tych wpisów, które teraz czytasz.
Kiedy jednak pierwszy raz włączyliśmy lampkę z szumem, zmieniliśmy jej światło na czerwony i zobaczyliśmy jak w ciągu kilku minut Amadeo wtapia się w materac w łóżeczku – wychwalaliśmy pod niebiosa tą chińską myśl techniczną.
Lampka LED z funkcja białego szumu Kindaj Lulu to nie jest jednak zwykła chińska lampeczka, to lampka LED na wypasie:
Uważam, że taka lampka to nie jest gadżet, który wyląduje na strychu.
Moje dzieciaki nie potrzebują już białych szumów, czerwonego światła, bo po odpowiedniej dawce ruchu padają jak kawki wieczorem.
A lampkę przejąłem JA:
I wreszcie dochodzimy do podgrzewacza do chusteczek.
Tym razem chciałem Wam pokazać, ile czasu, uwagi i energii kosztuje Was:
Ad1)
SUMA: 10 minut
Czas przeznaczony na wymianę pieluchy przez 30 dni zakładając 3 krotną zmianę pieluchy w ciągu doby: 455 minut = 7h 35 minut
Ad 2)
SUMA 3 MINUTY
Czas przeznaczony na wymianę pieluchy przez 30 dni zakładając 3 krotną zmianę pieluchy: 281 minut = 4h 41 minut
Zaoszczędzony czas: 174 minuty = 2h 54 minuty
Czy to mało, czy dużo. W skali miesiąca 3 godziny wydają się pomijalnym koszt. Pomyśl jednak teraz o innych rzeczach w domu, które mógłbyś sobie ułatwić
I tu zaczyna się zbierać konkretna suma zaoszczędzonego czasu. Czy ten czas nie mógłbyś poświęcić na
Pomyśl, czy te 3h wolnego czasu wolisz poświęcić na rzeczy pilne (sprzątanie) czy ważne (gre w piłkę na ogrodzie z dzieciakami).
Nie namawiam Was do zakupu zbędnych gadżetów.
Zachęcam Was po prostu do głębszego zastanowienia się nad każdą opcją i niedyskwalifikowania pewnych rozwiązań w przedbiegach. Każdy z nas jest na innym etapie, w innej sytuacji materialnej, logistycznej i życiowej. Każdy z nas ma inne potrzeby, inne wymagania w stosunku do pewnych ułatwień. Najważniejsze, by otaczać się rzeczami, które:
A o tym jak pokraczne są rodzicielskie potrzeby i wymagania niech świadczy fakt, że sami
Mam poczucie, że większość rodziców jest przekonana, że otwarte mówienie o potrzebie odpoczynku, o tym, że cholernie brakuje nam 2-3 godzin w ciągu dnia, by rozprostować nogi na sofie i pogapić się zahipnotyzowany w jakiś denny sitcom na Netflixie jest czymś faux paux.
Przecież my lubimy na zewnatrz pokazywać, że jesteśmy nie do zajechania, że o 1. w nocy zbieramy zabawki z podłogi, a o 3. prasujemy ciuchy na jutrzejszy przedszkolny teatrzyk.
Lubimy się prześcigać w poświęceniu, udowodnianiu wszystkim wokół, że jesteśmy extra, bo mamy dwójkę dzieci, a wyglądamy jak zombie.
Że jesteśmy mistrzami w oszczędzaniu, w robieniu czegoś sprytniej i taniej.
Że jesteśmy po prostu cholernie zaradni.
Może dlatego pojawia się tak negatywny stosunek do innowacji, wygodnych gadżetów. Może po prostu boimy ironii najbliższych, nie potrafimy obronić swoich argumentów przez sceptykami takich rozwiązań i wolimy należeć do grona tych zaradnych, oszczędnych i skłonnych do poświeceń zombie?
Ja się tego oduczyłem!
Artur